O moim życiu można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że było spokojne. W wieku 9 lat wraz z rodzeństwem trafiłam do Domu Dziecka. Z perspektywy czasu uważam to za jedne z najlepszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały. Wiele osób dziwi się, kiedy to mówię… Nie zdają sobie sprawy, ile przeżyłam jako dziecko. Mieszkaliśmy z mamą. Najstarsza siostra została umieszczona u dziadków, którzy w miarę możliwości bardzo o nas dbali. Byli naprawdę dobrzy i kochani, mogliśmy się u nich zawsze schronić, gdy w domu było niewesoło. Sytuacja się skomplikowała, kiedy babcia zmarła, a dziadek zacząć poważnie chorować. Stopniowo traciliśmy jedyne bezpieczne miejsce w świecie.
Moja matka była prostytutką. Nocami nigdy jej nie było w domu, wracała nad ranem, często pijana, czasem z kolejnymi „wujkami”, których po kilku tygodniach już nie pamiętałam. Była niesamodzielna, nie zajmowała się nami, więc szybko musiałam przejąć jej obowiązki. Wieczorami zwykle to ja kładłam młodsze rodzeństwo spać. Jeden z nich szczególnie zapamiętałam – do naszych drzwi zastukał facet, znałam go z widzenia, to był jeden z „chłopaków” mamy, ale wyjątkowo dla nas dobry. Z zawodu był piekarzem. Chciał, żeby mama skończyła z prostytucją i teraz myślę, że bardzo ją kochał. Wtedy jednak przyszedł do nas blady i milczący. Otworzyłam drzwi mieszkania, a on pokazał mi swoje pocięte ręce. Nie wiem jak to zrobiłam, ale wprowadziłam go do środka, napuściłam do miski wody, wlałam do niej dwie buteleczki wody utlenionej i przemywałam mu te rany. A on tak strasznie płakał… Krótko po tym incydencie odebrano nas matce i umieszczono w Domu Dziecka.
Początki w Domu Dziecka były ciężkie. Chciałoby się powiedzieć, że starsi koledzy po prostu kazali nam przechodzić „chrzest bojowy”, ale tak naprawdę to, co robili młodszym, muszę nazwać regularnym znęcaniem się. Kazali nam budzić się w środku nocy i czytać, wykonywać różne ich polecenia, które były kompletnie bez sensu… Wychowawcy nas chronili, ale nie było ich z nami cały czas. Wiele razy w nocy myślałam nad tym, jakie to niesprawiedliwe, że jesteśmy słabsi, nie możemy nic zrobić… Kiedy „moja” grupa dorosła, a „stara gwardia” już się wyprowadziła, wówczas jakoś tak naturalnie wszyscy otaczaliśmy młodszych opieką. Nie było mowy o biciu, nękaniu. Nie chcieliśmy maluchom z bidula fundować tego, co sami przeszliśmy.
Już jako kilkulatka uciekałam z domu, będąc wychowanką Domu Dziecka wciąż to robiłam. Wychowawcy i opiekunowie mieli ze mną nieustanny kłopot. Kiedyś w Sylwestra wyszłam wynieść śmieci i… wróciłam po trzech dniach. Wiedziałam, że w ośrodku będą się o mnie martwić, ale jakoś nie umiałam inaczej… To uciekanie, to robienie na przekór, to było jakby silne uczucie, siedzące głęboko we mnie.
Dzień przez Pierwszą Komunią Świętą najadłam się z kolegą grzybków halucynogennych. Nie wiem skąd je miał, niewiele pamiętam, poza tym, że czułam się strasznie. Nie przystąpiłam do sakramentu, dopuszczono mnie do niego dopiero, gdy lepiej się poczułam, w tzw. „białym tygodniu”. Pamiętam, że było mi trochę żal tego, że nie pójdę do kościoła w białej sukience tak, jak pozostałe dziewczynki.
Bardzo szybko nauczyłam się odreagowywać stres cięciem. Robiłam to regularnie okaleczając swoje ciało w różnych miejscach. Niestety, do dziś zostało mi sporo blizn z tamtego czasu. Przypominają mi o moim dzieciństwie, o tym jak bardzo buntowałam się jako dziecko na to życie, jakie zgotowali mi dorośli.
Tak jak wspominałam, mam starszą siostrę, poza tym reszta mojego licznego rodzeństwa jest ode mnie dużo młodsza. Mamy różnych ojców. Swojego próbowałam kiedyś odnaleźć, jeszcze będąc nastolatką. Jestem uparta, więc po nitce do kłębka dopięłam swego i otrzymałam jego numer telefonu. Nie miałam specjalnego planu na tę rozmowę, kiedy odebrał – po prostu się przedstawiłam. Zapytał, czy dzwonię, żeby napluć mu w twarz? Zdziwiło mnie to. Ja po prostu chciałam go usłyszeć, znać prawdę. Niczego więcej nie chciałam od tego człowieka i to był nasz jedyny kontakt. Mój tata niedawno zmarł, więc gdzieś tam w środku cieszę się, że przynajmniej mogliśmy odbyć tę jedną rozmowę.
W Domu Dziecka byłam w takim ognisku muzycznym. To było dobrowolne, nie każdy uczestniczył w takich zajęciach. Po prostu był nabór, zgłosiłam się i tyle. W każdą sobotę, wraz z trzema koleżankami, miałyśmy obowiązkowe 4 godziny w studiu nagraniowym, gdzie śpiewałyśmy autorskie kompozycje naszego opiekuna. Nie brakowało też znanych przebojów. Z tamtego okresu świetnie pamiętam utwory Majki Jeżowskiej – z jej piosenką wygraliśmy kiedyś wojewódzki przegląd piosenki dziecięcej i w nagrodę pojechaliśmy całą grupą na wycieczkę do Bułgarii! Wtedy poczułam, że marzenia mogą się jednak spełniać. Poza śpiewaniem byłam również w grupie tanecznej. Często mieliśmy takie występy, gdzie były i nasze piosenki i układy taneczne. Przed jednym z ważniejszych konkursów, do którego wszyscy się bardzo przygotowywaliśmy, a ja… znów uciekłam. Dzień przed, nad jezioro, z koleżankami. Chciałam się zrelaksować, ale niestety pechowo, bo tuż po wejściu na plażę, nastąpiłam na szkło z potłuczonej butelki i rozcięłam całą nogę. Nie mogłam zatem zatańczyć naszego wyćwiczonego układu. Zostało mi śpiewanie. Obawiałam się, że ktoś będzie na mnie krzyczał, ale wychowawcy byli spokojni. Cieszyli się, że nic poważniejszego mi się nie stało. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie… Ktoś się o mnie martwił. Byłam bardzo związana z wychowawcami, niestety, często musieli nas opuszczać. Zawsze bardzo przeżywałam te zmiany. Dawali oparcie w trudnych chwilach i ciężko było po prostu się z nimi pożegnać i zaufać nowej osobie…
Bardzo wcześnie zaczęłam robić sobie makijaż. Już jako 11 latka potrafiłam się w pełni umalować, używając do tego mocnych i kryjących kosmetyków. Śmiali się ze mnie w bidulu, że co wieczór muszę szpachli używać, żeby to wszystko z siebie zmyć. Wychowawcy mnie gonili za to, kazali trochę chociaż przystopować, ale ja nie zamierzałam ich słuchać. Wydawało mi się, że wyglądam lepiej z tym wszystkim, dojrzalej. Jednocześnie, taka ze mnie była „dama”, a w pokoju… pobojowisko. Nie cierpiałam sprzątać. Szybko też zaczęłam sobie przyklejać tipsy, a moim ulubionym zajęciem było wymyślanie fryzur albo strojenie się przed lustrem. Chyba w tym wszystkim trochę naśladowałam mamę. Pierwsze kosmetyki podkradałam właśnie jej.
Obecnie utrzymuję z mamą kontakt. Nie jest on jakiś szalenie intensywny, po prostu dzwonimy do siebie i tyle. Jesteśmy na stopie koleżeńskiej, nie jest to typowa relacja matki i córki. Żałuję, ale nie było warunków, żeby ją zbudować. Mam jednak zasadę, rozmawiamy tylko, kiedy jest trzeźwa. Raz wypominała mi coś, jakąś bzdurę i powiedziała przy tym, że mam się jej słuchać, bo wychowała szóstkę dzieci! Ja na to, że tylko urodziła… a wychował nas tak naprawdę Dom Dziecka. Nic na to nie powiedziała. Obecnie mieszka w jakiejś melinie. Szkoda mi jej, ale mam już swoje życie, swoje dzieci. Nie chcę ich wciągać w to bagno, w jakim ja żyłam. Jednocześnie wiem, że nigdy się od matki nie odwrócę i zawsze jej pomogę, jeśli tylko będzie tego chciała.
Po wyjściu z Domu Dziecka od razu podjęłam pracę. Zmieniałam ją często, nie bałam się nowych wyzwań. To w pracy poznałam moją wielką miłość, tatę Oliwierka i Kornelii. Byliśmy z sobą rok, zapragnęłam dziecka, stworzenia własnej rodziny. Pojawiły się dzieci. Żyło nam się dobrze i spokojnie. Niestety, z czasem rozpoczęły się awantury. Chodziło o zazdrość. Coraz gorzej znosiłam napiętą sytuację w domu, w dodatku Marek często wychodził z domu w piątek i wracał w niedzielę po południu. Zostawiał mnie bez pieniędzy, z dwójką malutkich dzieci. Z czasem przestało się między nami układać. Zaczęło się bicie. Podczas jednego z nich poroniłam w 5 miesiącu ciąży. Stratę dziecka przeżyłam bardzo. Prawie wtedy oszalałam, nie mogłam sobie wybaczyć, że do tego doszło. Do dziś myślę o tym dzieciątku.
W tym trudnym dla siebie czasie poznałam Damiana. Proponował, żebyśmy zamieszkali razem. To był zupełnie inny typ mężczyzny, taki dobry i poukładany. Miał pracę, interesował się dziećmi, moje potrzeby i komfort przedkładał nad własne. Wydawało mi się, że to szansa od losu, zerwałam z Markiem i wspólnie z Damianem wprowadziłam się do pięknego domu z ogródkiem i placem zabaw. Mieliśmy nawet psa, o czym marzyłam całe życie. Zaszłam w ciążę… I zaczęły się kłopoty. Czas oczekiwania na narodziny najmłodszego synka został przerwany przez okropny incydent. Mój partner uderzył mnie tak mocno, że straciłam przytomność. Jak tylko odzyskałam siły przysięgłam sobie, że to był pierwszy i ostatni raz. Mam przecież takie smutne doświadczenie, że mężczyzna, który raz podniósł rękę na kobietę i dzieci, będzie bił już zawsze. Zadzwoniłam do mojej siostry, która zawsze jest dla mnie ogromnym oparciem. Dzień później pakowałam nasze rzeczy do bagażnika jej samochodu. Damian miał być wtedy w pracy, ale niespodziewanie wrócił wcześniej niosąc kwiaty i czekoladki. Moja decyzja była jednak nieodwracalna, nie dałam się ubłagać, po prostu dalej wynosiłam nasze rzeczy do auta. Wyjeżdżając zobaczyłam połamane kwiaty i zniszczoną bombonierkę na ganku domu. Zrozumiałam, że to była moja najlepsza decyzja…
Wprowadziłam się do Domu Matki i Dziecka będąc w zaawansowanej ciąży. Pierwszy dzień był dla mnie koszmarem – choć pracownicy byli serdeczni i starali się jak najsprawniej wypełnić ze mną dokumenty i załatwić wszelkie inne formalności, to współmieszkanki, tworzące zgraną grupę, po prostu mnie obserwowały. Nie były niemiłe, wręcz przeciwnie, ale wyraźnie czułam, że jestem „obca”, „nowa”, że gdzieś tam jest między nami niewidzialny mur. Postanowiłam to zmienić i już kolejnego dnia z uśmiechem starałam się zacierać te granice. Udało mi się. Teraz czuję się wśród dziewczyn świetnie i choć wiadomo, stale się o coś sprzeczamy, to ostatecznie każda z nas może na siebie liczyć. Chcemy sobie pomagać, choć każda z nas ma na głowie swoje kłopoty. Ale będąc z innymi czuje się ich ciężar trochę mniej…
To doświadczenie nauczyło mnie, że gdy trafia do nas nowa mama, to trzeba ją otoczyć szczególną opieką i dać jej dużo wsparcia i otuchy. Reaguję, gdy widzę, że któraś z mam „taksuje” wzrokiem nowo przybyłą albo ją ignoruje. Pamiętam jak ja się z tym fatalnie czułam i jakie to było dla mnie stresujące. Mam jednak taką osobowość, że szybko się zaprzyjaźniam i integruję – zdaję sobie jednak sprawę, że nie każdy człowiek tak ma. Dlatego trzeba czasem sobie pomóc – atmosfera w Domu od razu zrobi się taka luźna, rodzinna, tak jak tu powinno być.
Organizacja, jaka panuje w Domu Matki i Dziecka bardzo mi odpowiada. Przypomina mi nieco reguły, jakie mnie obowiązywały w Domu Dziecka – tyle, że teraz już nie ma nad głową wychowawców, którzy napominają, tylko jest ogromna odpowiedzialność za siebie i dzieci. Kiedyś byłam bałaganiarą i choć opiekunki z Domu Dziecka uczyły mnie porządku to zazwyczaj to olewałam, głównie po to, żeby zrobić im trochę na złość. Teraz utrzymuję w swoim pokoju wzorowy ład i tego też uczę moje dzieci. Myślę, że na tym właśnie polega wychowywanie – przez szereg lat rodzice kładą coś do głowy dziecka, uczą go dobrych rzeczy – czasem też i tych złych, ono się buntuje, ale po latach, kiedy ma swoje dzieci i rodzinę to wszystko wraca… I to, co się „włożyło” do głowy dziecka ma szansę zaprocentować. Dlatego cieszę się, że byłam w Domu Dziecka. Gdybym została z mamą nie wiem co dziś miałabym w głowie, kim bym była i gdzie… To jest moja wygrana w życiu – że jeszcze udało się mnie „uratować”, nie przesiąknąłem tą patologią do końca… I mam też trochę dobrych wspomnień z dzieciństwa.
Dzięki pobytowi w Domu Matki i Dziecka mogłam w spokoju przeżyć końcówkę ciąży i teraz, kiedy mój Maks jest już na świecie, mogę powoli planować swoje samotne macierzyństwo. Jasne jest, że muszę liczyć na siebie. Podczas pobytu tutaj chcę zaoszczędzić trochę pieniędzy „na start”. Jednocześnie uregulować sprawy prawne. Cieszę się, że są tutaj takie dobre warunki dla dzieci, jest plac zabaw, bawialnia, niebawem całą grupą pójdziemy na wycieczkę do ZOO. Jednocześnie jest opieka psychologa, prawnika, są też zajęcia z logopedą i fizjoterapeutą dla dzieci. Staram się wykorzystywać czas maksymalnie dobrze, aby jak najszybciej samodzielnie stanąć na nogi i zacząć wszystko od nowa.
Chciałabym w życiu poznać normalnego, kochającego faceta, który ze mną dobrze wychowa dzieci. Nie mam chyba większych marzeń, jak nieduży dom, w środku ja, mąż, dzieci. Może nawet miejsce dla tego psa by się znalazło? Czuć spokój, mieć rodzinę, nic nadzwyczajnego – to właśnie moje największe pragnienie i cel w życiu.
Wysłuchała i spisała Sandra Narewska Czerwiec 2018 r.