Ciemno, mokro, nad mijanymi łąkami wiszą mgły. Posępna aura (choć zupełnie nietypowa jak na styczeń) nie jest jednak w stanie ochłodzić mojego entuzjazmu. Już od kilku dni cieszę się na to spotkanie, bo wiem że będzie wyjątkowe. Od moich ostatnich odwiedzin minął rok. Jestem ciekawa zmian, jakie zaszły i cieszy mnie perspektywa rozmowy z państwem Zapałów. Ten dom to otwartość, gościnność i niewyobrażalne ciepło, które poczuje każdy. Nie ukrywam, że trochę się za nim stęskniłam.
Naciskam dzwonek, niemal od razu słychać wesoły harmider za drzwiami i tupot wielu nóżek. Otwiera pan Jan, uśmiecha się, a tuż za nim (prawie) wszyscy mali mieszkańcy Rodzinnego Domu Dziecka w Domecku. Ledwie ściągam płaszcz, a już dziewczęce rączki chwytają za moją rękę i prowadzą w głąb domu. Z przyjemnością poddaję się moim przewodniczkom. Dziewczynki przedstawiają mi siebie i rodzeństwo, po czym koniecznie chcą pokazać swój pokój. Idziemy zatem na górę, gdzie w powietrzu wyczuwam delikatny zapach oliwki dla dzieci. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się być kojący. Ale dosyć osobistych refleksji – dzieci zaciekawione nową osobą w domu otaczają mnie, mówiąc przy tym jednocześnie. Chcę wysłuchać każdego z tych głosików. – A ja umiem śpiewać kolędy (i oczywiście nie obyło się bez małego koncertu)! – A ja mam kołdrę z Myszką Miki (którą oglądam dokładnie w pokoiku dziecięcym)! – A ja nauczyłam się mówić wiersz (i został mi on ekspresowo zaprezentowany)! Tego radosnego szczebiotu można by słuchać godzinami. Pani Barbara staje w drzwiach z maleństwem na rękach i uśmiecha się do całej gromady. – Proszę teraz wszystkich panów i panie do mycia zębów! – zarządza i dzieciaki, trochę niechętne, ale jednak idą w stronę łazienki. Pan Jan w tym czasie kładzie do łóżek dwuletnie maluszki. Zaraz zgaśnie światło w ich pokoju, a mrok będzie rozpraszać mała kolorowa lampka. W pokoju naprzeciwko ma swój pokój najmłodszy, bo zaledwie czteromiesięczny mieszkaniec Domu. Leży na kocyku, gaworzy, obserwuje mnie przebierając nóżkami. Zostaję z brzdącem, pani Barbara idzie zagrzać mu mleko, pan Jan już jest w innym pokoju, pilnuje aby i reszta gromadki znalazła się zaraz w łóżkach. Zaraz zrobi się cicho.
– Kiedy ostatni raz u nas byłaś mieliśmy dwójkę dzieci. Teraz mamy szóstkę! – śmieje się pani Barbara, kiedy siadamy razem wokół stołu. Faktycznie, w ciągu roku Rodzinny Dom Dziecka przyjął kolejnych małych mieszkańców: trzy dziewczynki i dwóch chłopców. Maluszek, jaki mieszkał z państwem Zapałów rok temu, jest już w rodzinie adopcyjnej i cieszy się mamą i tatą. Trudno mi się oprzeć i nie zapytać jaki był ten rok. – Przede wszystkim bardzo intensywny – odpowiada mi pan Jan. – W sumie nieustannie mamy z żoną wrażenie, że to wszystko to jest tylko jakiś sen, że to się nie dzieje naprawdę. Żyjemy dynamicznie, co nie znaczy, że szybko. Dni nam lecą jak w kalejdoskopie, ani się człowiek obejrzy, a tu już koniec tygodnia. Oczywiście jest wiele spraw, których musimy dopilnować i które są naszą troską, naszą jako rodziców: bilanse lekarskie, wizyty u specjalistów, rozmowy z nauczycielami w szkole, przedszkolu, konsultacje w kwestiach prawnych, również rozprawy w sądzie. Ale są też i te zwyczajne, codzienne, kiedy kolorujemy z dziećmi malowanki, odrabiamy lekcje, bawimy się, jemy wspólny posiłek. Tylko ten czas tak biegnie…
Pijemy herbatę. Patrzę na filiżankę i jej piękne wykonanie. Poprzednio też z nich korzystaliśmy, pamiętam ten delikatny różany wzór i złotą obwódkę. To jedna z wielu przedmiotów, jakie pozostawiły po sobie siostry. Największym „spadkiem” po nich jest jednak kaplica. – To wciąż jest dla nas bardzo ważne miejsce – opowiada pani Barbara. – Nic się nie zmieniło, nadal każdy dzień rozpoczynamy właśnie tam, wspólną modlitwą. To takie nasze wzmocnienie na cały dzień, jednak i modlitwa wieczorna jest niezwykle istotna, bo pozwala na wyciszenie i kontemplację. Jednak ja również bardzo często chodzę do niej w ciągu dnia, tak na minutkę. Są takie sytuacje, wobec których czuję się bezradna, każda matka wie, że bywają dni, kiedy dzieci nie chcą słuchać, zupa nie chce się ugotować, a tu jeszcze telefony, dzwonki do drzwi… Czuję się wtedy zmęczona, potrzebuję odświeżenia myśli. Idę na chwilkę do kaplicy, gdzie powierzam Bogu moje troski i słabości. Zawsze po modlitwie czuję się lepiej i z nowymi siłami wracam do swoich obowiązków. Dlatego codziennie cieszę się, że ta kaplica tu jest. Bóg wciąż nas prowadzi.
Rozglądam się wokół. Taki duży dom i wieloosobowa rodzina wymagają codziennej, wielogodzinnej pracy. I rzeczywiście, tak jest. Małżonkowie wstają bardzo wcześnie. – Priorytetem jest odwiezienie dzieci do szkoły i przedszkola. Najmłodsi zostają ze mną w domu – opowiada pani Barbara. – Kiedy już zjemy śniadanko to jest czas na zabawę. Dzieciaki mają swoją bawialnię, gdzie mogą szaleć i oczywiście bałaganić do woli. Do wieczora jednak musi być wszystko posprzątane i przyznam, że ta zasada jest przestrzegana. Kiedy już się pobawimy to mamy czas na odpoczynek. Dzieci idą na przedpołudniową drzemkę. Ja mam wtedy czas, żeby wstawić pranie i ugotować obiad. Później starsze dzieci wracają do domu i razem jemy. Z Pawełkiem, naszym jedynym póki co uczniem odrabiam lekcje, przedszkolaki mają w tym czasie swoje „zajęcia” rysunkowe, maluchy bawią się po swojemu. Mam całą gromadkę na oku, a jednocześnie jasno określam czas, jaki komu poświęcam. Każde z naszych dzieci potrzebuje indywidualnego podejścia, chce być w centrum naszej uwagi, ale niestety nie da się w jednym czasie być ze wszystkimi. Na szczęście udało nam się wypracować z dziećmi taki „system”, który one rozumieją i akceptują. Taka duża rodzina wymaga organizacji. Nic się nie dzieje bez przyczyny, każdy dzień mamy starannie zaplanowany. To pomaga nam niczego nie przeoczyć, pamiętać o wszystkim co trzeba, a przy szóstce dzieci takich spraw nie brakuje.
Rodzicielstwo to wyzwanie – niezależnie od wieku, w jakim znajdują się rodzice. Nie jest zajęciem „na chwilę”, lecz decyzją na całe życie. Wymaga zaangażowania, cierpliwości, empatii i oczywiście miłości. Pod dachem Rodzinnego Domu Dziecka nie brakuje niczego z wymienionych. – Każde dziecko, które przyjmujemy do naszej rodziny, to dar – mówi pan Jan. Przychodzą do nas okaleczone psychicznie, zmęczone, wystraszone. Staramy się, aby niczego im nie brakowało, próbujemy pokazać jak funkcjonuje prawdziwy dom i rodzina. Słuchamy naszych dzieci, rozmawiamy z nimi, spędzamy z nimi cały wolny czas. Dopiero kiedy śpią mamy czas, żeby zająć się domowymi obowiązkami. Idę wtedy przygotować drewno na opał, żona ściąga pranie, prasuje. Zdarzyło jej się nawet w nocy myć okna. Utrzymujemy czystość i porządek i uczymy tego dzieci. Przed kolacją same sprzątają swoje zabawki. Nie od początku jednak tak było, ale z czasem, dzięki regularnym przypominaniu i tłumaczeniu konieczności odkładania po zabawie rzeczy na swoje miejsce, udało się. – Serce nam rośnie, kiedy zauważamy taką zmianę – dopowiada pani Barbara. – Kiedy widzimy, jak dziecko potrafi zachować się przy stole, jak ładnie potrafi kolorować, jak starannie się wysławia. Wiemy, że jeszcze dużo pracy przed nami, a jednocześnie cieszymy się tym, co już nam się udało – wspólnie z dzieckiem – osiągnąć. Sukcesy dzieci to nasze sukcesy i jesteśmy z nich bardzo dumni.
Na ścianach pokoju stołowego wiszą zdjęcia uśmiechniętych dzieci. Wszystkie starannie oprawione. – To wszystkie nasze dzieci, które wychowywaliśmy i wnuki – mówi pan Jan. – A to kto? – pytam, patrząc na fotografię czarnoskórej dziewczynki. – To Marquerite, którą opiekujemy się dzięki Pallotyńskiej Adopcji Serca – odpowiada pan Jan. Po chwili dowiaduję się więcej. Adopcja Serca to program adopcji na odległość, którą prowadzą polscy pallotyni za pośrednictwem Pallotyńskiego Sekretariatu Misyjnego. Polega na udzielaniu wsparcia dzieciom żyjącym w krajach misyjnych. Obejmuje ona podopiecznych z następujących krajów: Demokratycznej Republiki Konga, Rwandy, Wybrzeża Kości Słoniowej, Zambii i Brazylii. Poprzez modlitwę, wysyłane listy oraz pomoc materialną umożliwia się dziecku naukę w szkole. Rodzina Zapałów zaangażowała się w to dzieło dzięki Pawełkowi. Opowiedział rodzicom o tej akcji i zachęcił ich do podjęcia „wyzwania”. To tylko pokazuje jak wielkie i kochające serce ma ta rodzina.
Codzienna opieka nad kilkorgiem małych dzieci jest nie tylko zadaniem pełnym radości, lecz również wymagającym fizycznego wysiłku. – Czasem zdarza mi się narzekać, że coś mnie boli i gdzieś mi strzyka – uśmiecha się pani Basia. – Ale to dzięki dzieciom wciąż jestem aktywna, a przez nieustanne przebywanie w ruchu nie mam czasu myśleć o swoich dolegliwościach. Przede wszystkim, wraz z mężem mamy na uwadze dobro dzieci. To one napędzają nasze życie i kierują je – jak myślimy – na właściwy tor. Czujemy się szczęśliwi, a prowadzenie Rodzinnego Domu Dziecka jest dla nas pewnego rodzaju misją. Modlimy się każdego dnia, aby ją jak najlepiej wypełnić.
Myśląc o uśmiechniętych buziach dzieci, które teraz piętro wyżej smacznie śpią, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Sandra Bielska